
fot. Jagiellonia.pl
Za nami niezwykle intensywny okres lipcowo-sierpniowy. Liga, eliminacje do europejskich pucharów, przemeblowania w kadrze, zmiany w sztabie, brak normalnego treningu. Działo się tak dużo, iż moim zdaniem zaczynało to wszystko przerastać całą drużynę. W efekcie ostatnie 2 tygodnie sierpnia były obfite w biczowanie, cierpienie, walkę o przetrwanie i dociągnięcie do ostatniego gwizdka meczu z Widzewem Łódź.
Kilka złych impulsów.
Wydaje mi się, że cała ta niepewność miała swój początek w momencie ogłoszenia transferu Dominika Marczuka. Mianowicie chodzi tu o dzień poprzedzający rewanż z Bodo/Glimt. To był pierwszy moment, kiedy Jagiellonia zaczynała przypominać o demonach towarzyszących poprzednim sukcesom. Sprzedaż czołowych graczy, brak optymalnej formy i składu na duże wyzwania w Europie. W tym roku miało być inaczej. Miała być skompletowana kadra, zawodnicy mieli odchodzić albo przed startem rozgrywek (tak też zrobiono z Wdowikiem), aby następcy mogli się zgrać albo już po wszystkim. Tymczasem przed wyjazdem do Norwegii pojawia się sygnał, że odchodzi najlepszy młodzieżowiec sezonu 2023/24 i znowu mieliśmy flashbacki z przeszłości. Do tego po meczu z Norwegami w sztabie doszło do poważnej dyskusji na temat dyspozycji kondycyjnej drużyny. W efekcie Mateusz Borzym opuścił drużynę Adriana Siemieńca i pojawił się Maciej Zieniewicz. Po świetnym początku sezonu doszło do krótkiej sekwencji zdarzeń, która naruszyła fundamenty Mistrzów Polski, uruchomiła domino. W efekcie nie potrafiliśmy się odkręcić przez kolejne mecze, w formacji obronnej oglądaliśmy cyrk objazdowy, a do tego zaczęliśmy wyglądać jak dzieci we mgle błagający o najmniejszy wymiar kary. Podsumowaniem tego był katastrofalny występ w Katowicach. Jagiellonia przestała być Jagiellonią, a każda kolejna zmiana w składzie tylko nas pogrążała. Poza meczem z Cracovią, gdzie staraliśmy się do ostatnich chwil gonić wynik powtarzał się wiecznie ten sam schemat – obiecujące momenty w 1. połowie, zamroczenie i brak mapy w drugiej. Tak było w obu meczach z Bodo, Ajaxem, Gieksą i nawet w wygranym meczu z Widzewem, gdzie mimo gry w przewadze liczebnej momentami byliśmy spychani do głębokiej defensywy.
Czas leczy rany.
Dosłownie! Czasu na wyleczenie nie miał Nene. Kontuzja, którą odniósł tuż przed końcem okresu przygotowawczego sprawiła, że w bardzo ważnych meczach zamiast lidera i jednoosobowej turbiny środka pola otrzymaliśmy Nene spóźnionego, niepewnego, zagubionego. Wiedzieliśmy, że gra z blokadami i musiało to się odbić na dyspozycji Portugalczyka. W jego przypadku przerwa na kadrę to sygnał do odbudowy. Potrzebujemy prawdziwego Nene, który rozgrywa, strzela, pressuje. Podobnie sprawa ma się w przypadku Tarasa Romanczuka. Byliśmy pewni, że po urlopie będzie spokojnie wprowadzany do gry. Wynikało to głównie z faktu, iż na kadrze dwukrotnie łapał urazy, które go eliminowały z występów na boisku. Zatem logiczne byłoby sumienne przygotowanie kapitana tak, aby na mecze z Bodo czy Ajaxem dostać fightera, którego znamy! Niestety było inaczej. Taras nie przeszedł pełnego wdrożenia do sezonu i właściwie z marszu musiał grać po 90 minut co mecz. Odbiło to się na jego dyspozycji tak mocno, że nawet nie był gotowy wyjść w podstawowym składzie pierwszego boju z Ajaxem. A jeśli kapitan nie daje rady zagrać 90 minut w takim ważnym spotkaniu, to znaczy, że było z nim naprawdę źle, więc krótki odpoczynek, a następnie nadrobienie jednostek treningowych są wręcz wskazane dla Tarasa.
Brak normalnych mikrocykli też odbił się na naszej organizacji gry. Rotacji poddani byli stoperzy i środek pola. Kiedy pojawiał się problem, ciężko było go naprawić, bo selekcja była często oparta o zmęczenie dostępnych graczy. Wchodził nowy, musiał improwizować. Całe szczęście, że mamy Jarka Kubickiego, który równie umiejętnie zastępował kolejno Tarasa, Nene oraz Jesusa. Na każdej z trzech różnych pozycji w środku pola grał odpowiedzialnie i osobiście uważam, że jego dyspozycja utrzymała nas w wielu trudnych momentach na powierzchni. Jednakże Jarek jest jeden, choć pewnie Adrian Siemieniec chciałby mieć ich jedenastu.
Koniec żartów.
Po zwycięstwie z Poniewieżem pojawiło się nieformalne przeświadczenie, że plan minimum został osiągnięty, a w lidze trzeba do tego dołożyć regularne punktowanie. Mieliśmy awans do LKE, pojawił się czas na transfery, wprowadzenie nowych piłkarzy, aby już od września wszystko zacząć na poważnie. W efekcie mamy solidną pozycję wyjściową w lidze i bardzo dobre (subiektywnie oczywiście) losowanie rywali w Lidze Konferencji Europy. Mamy też dokonane transfery zawodników, którzy powinni powoli dostawać poważne szanse. Mowa tu o Silvie, Listkowskim i Kovaciku. Nie wyobrażam sobie, że z Lechem czy Lechią dojdzie do sytuacji, w której trener nie będzie mógł dokonać odpowiednich zmian, bo jeden czy drugi piłkarz nie będzie gotowy. Transfery na sztukę zostawmy Śląskowi Wrocław. Jagiellonia nie jest żadnym schronem dla spadochroniarzy tylko klubem, który nosi złoto na szyi, a nie wianek z kwiatków. Więcej czasu daję Cezaremu Polakowi, gdyż to młody chłopak, który poprzedni sezon grał w 2. lidze. Może mieć pewne luki taktyczne, trzeba go spokojnie wprowadzić, żeby nie spalić chłopaka na starcie.
Musimy postawić grubą krechę między meczem z Widzewem, a Lechem. Starcie z Łodzianami zamyka pewien etap, do którego można wracać w analizie, ale nie mentalnie. Jadąc do Poznania musimy być nastawieni na walkę o 3 punkty. Jesteśmy mistrzami, trzeba z tego korzystać, robić swoje. Szczególnie, że taka wygrana da nam wielkiego kopa motywacyjnego na dalsze mecze. To ostatnie 3 tygodnie z jednym meczem. Jeśli mamy gdzieś zbudować formę, to tylko teraz, bo jak wejdziemy ponownie w granie co 3 dni i (odpukać) przytrafi nam się wpadka, która wybije nas z rytmu, to możemy mieć kłopoty z odkręceniem się do kolejnej przerwy na reprezentację, a tak się składa, że tuż przed nią będziemy mieli sekwencję meczów Piast (wyjazd), FC Kopenhaga (wyjazd), Legia (dom) czyli same bardzo wymagające batalie, gdzie braki koncentracji czy pewności siebie będą nas drogo kosztować.