
fot. Michał Mieczkowski / @wystarczymisza
6 meczów, 4 wygrane, jeden remis i jedna porażka. Taki jest bilans drugiego etapu sezonu, który, tak jak pisałem, rzeczywiście stał się kluczowym okresem tej jesieni dla Jagiellonii. Gdyby ktoś założył taki scenariusz przed meczem z Lechem, to pewnie trener Adrian Siemieniec wziąłby go w ciemno.
Złe miłego początki.
Zaczęło się od wyjazdu do Poznania, który niejako miał być testem zarówno siły Lecha jak i cierpliwości Adriana Siemieńca. Lech zaliczył kapitalny start sezonu, a Jagiellonia po wejściu w wir europejskich pucharów zaczęła wzbudzać wątpliwości czy może jeszcze wrócić do formy, która dała jej mistrzostwo. Wynik 5:0 dla gospodarzy wyglądał bardzo źle, wręcz kompromitująco, bo niezależnie czy jako mistrz jesteś w formie czy w kryzysie, to jest pewna granica, której się nie powinno przekraczać. 5:0 to wynik, który z reguły oznacza różnicę kilku klas, spotkanie tzw. gołej dupy z batem, a my do tego doprowadziliśmy w bardzo dziecinny sposób. Dziecinny, bo Lech z gry nie wypracował sobie wybitnych okazji. Strzelił dwukrotnie z dystansu (i to wcale nie jakoś precyzyjnie przy słupku), strzelił z karnego, poprawiliśmy samobójem i na koniec otworzyliśmy sezam na oścież, aby dopełnić piątki. Lipa. Można było się tym zmartwić, bo to nie była zwykła porażka. To był dramat, lanie. Wiecie o co chodzi, nie ma sensu dalszej licytacji słów.
Tu wychodzi spokój i opanowanie trenera, który mimo tej wtopy zdołał zebrać zespół do kupy i zrobił to bez Nene, który od wyjazdu do Poznania nie pojawił się ani razu w kadrze meczowej. To jest dodatkowo ważne, bo Portugalczyk był naszym liderem, motorem napędowym środkowej linii, a my musieliśmy szukać nowych rozwiązań w jego miejsce, choć jeszcze niedawno czekaliśmy aż w pełni wyzdrowieje i wróci do pełni formy. Absencja Nene przeszła trochę bez echa w mediach, a to przecież piłkarz, którego rozważano jako kandydata na MVP całego ubiegłego sezonu. Wraz z nim brakowało też Darko Churlinova, który miał wnieść dużą jakość na skrzydle i ostatecznie zostaliśmy z bardzo chimerycznym Hansenem oraz Villarem, który docelowo miał być skrzydłowym 3 bądź 4 wyboru, a na początku września stał się numerem 1 wśród całej grupy, co nie znaczy, że Norweg wciąż zawodził. Wręcz przeciwnie, razem z Villarem pociągnęli zespół w trackie dwóch trudnych wyjazdów.

Kontuzje Nene oraz Churlinova nie były końcem naszych problemów. Po Lechu przez 3 kolejne mecze musieliśmy radzić sobie bez Afimico Pululu – zawodnika wręcz kluczowego w formacji ataku. Owszem Afi i Darko wrócili na kilkanaście minut z Piastem, lecz te epizody można było traktować jako rozbieganie po kontuzji. Z kolei nominalny zmiennik naszego nr 10 – Diaby-Fadiga został zdemolowany na początku pojedynku z Motorem i jedyną zdrową i gotową do gry w dłuższym wymiarze „9” był Alan Rybak. To nam daje aż 4 urazy, w krótkim okresie, co w poprzednim sezonie nam się nigdy nie zdarzyło. Wówczas szczytem naszych kłopotów była absencja Jesusa czy Afimico, ale brak ich obu towarzyszył nam tylko w wyjazdowym meczu z Pogonią. Teraz z Lechią, Motorem i Piastem brakowało nam Nene, Churlinova i Pululu, a dodatkowo w Gliwicach odpoczywał Michal Sacek i te wszystkie mecze wygraliśmy jednocześnie plasując się na pozycji wicelidera Ekstraklasy. Nieźle jak na zespół, który miał przeżywać kryzys. Jednym słowem szacun.
Szacun razy 100.
I wtedy nasze głowy zwróciły się ku północy, gdzie wydarzyło się coś co nie miało prawa się wydarzyć. Czy to był cud? Nie powiedziałbym. To był mecz zagrany odważnie, ofiarnie, z pasją. Może nie przez 90 minut, ale przez 60 na pewno. Przyznaję, że nie wierzyłem w zwycięstwo – oczywiście z punktu logiki, bo jako kibic chcę aby Jaga wygrywała każdy mecz. Analizując różne scenariusze wraz z resztą redakcji byliśmy zgodni, że będziemy mogli opuścić Kopenhagę z podniesionymi głowami jeśli zagramy tam odważnie, agresywnie i jednocześnie nie stracimy wielu bramek, co by nie popsuć sobie bilansu przed dalszą fazą Ligi Konferencji. Tym czasem po końcowym gwizdku sędziego z Irlandii cały Białystok oszalał. Po pierwsze pokonaliśmy renomowanego europejskiego rywala na słynnym stadionie. Sprawiliśmy wielką sensację i mówiła o nas Europa, a gol Darko Churlinova był nawet przypięty jako główny post na oficjalnym koncie rozgrywek. Po drugie tą wygraną już w Kopenhadze wybudowaliśmy autostradę do gry w Europie na wiosnę, bo w kolejnych 5 meczach wystarczy 2 razy wygrać i wszystko będzie jasne. Po trzecie drużyna dostała potężnego mentalnego kopa, bo sukcesy jak ten dają dodatkowy impuls całej szatni, że jako zawodnicy i sztab tworzą świetną grupę ludzi nad którymi nie ma sufitów nie do przebicia, czyli coś na czym zależy trenerowi najmocniej.

Ten ogień w oczach był wciąż widoczny w 1. połowie meczu z Legią. Gdyby Pankow na start obejrzał czerwoną kartkę lub Churlinov z Pululu wykorzystali swoje dogodne sytuacje, to postawiłbym tezę, że Jagiellonia dorobiła się niewidzialnego tytanowego pancerza, który niezależnie od okoliczności poprowadzi nas przez kolejne wyzwania. To byłaby już naprawdę ogromna euforia jeśli w ciągu 3 dni Jagiellonia pokonałaby najpierw Kopenhagę, a następnie u siebie zdemolowała Legię Warszawa. Ostatecznie w niedzielnym meczu musieliśmy zadowolić się „tylko” remisem, ale wciąż nie zmienia to oceny całego maratonu meczowego. Zaczęło się źle, skończyło prawie fenomenalnie. Prawie, gdyż nie wiemy jak długo będą musieli pauzować Moutinho ze Skrzypczakiem. Z drugiej strony małym bohaterem ostatnich dwóch meczów jest Dusan Stojinović, który po cichu zaczął budować formę.
Perspektywy na dalszą część jesieni.
Jak wyglądają perspektywę na dalsze wojaże Mistrzów Polski? Mamy wyjazd do Lubina, gdzie jedziemy bez presji w tabeli. Następnie dwa domowe mecze. Najpierw z Petrocubem, a kolejno z Koroną Kielce. Tym razem ominie nas jakakolwiek podróż w środku tygodnia. Scenariusz wręcz idealny, aby umocnić pozycję w czołówce Ekstraklasy oraz zbliżyć się na centymetry do zapewnienia sobie top 24 Ligi Konferencji. Po domowej potyczce ligowej mamy zaplanowany mecz Pucharu Polski w Chojnicach, gdzie z kolei trener powinien przychylniejszym okiem spojrzeć w kierunku zawodników drugiego szeregu, od których oczywiście też będziemy wymagali wygranej i awansu do 1/8 finału. Miejmy nadzieję, że nikomu do głowy nie przyjdzie w to miejsce wrzucać Superpucharu Polski. To pomysł wybitnie durny, bo nikomu w Białymstoku nie powinno zależeć na piłowaniu kluczowych piłkarzy w starciu o złoty talerz. Zdecydowanie bardziej preferujemy szansę dla zmienników w ramach rozgrywek krajowego pucharu. Następnie mamy trudny jak zawsze wyjazd do Zabrza, domowy mecz z Molde (miejmy nadzieję że stawką będzie zapewnienie gry w Europie na wiosnę) oraz równie prestiżowy mecz u siebie z Rakowem. Wydaje się, że kluczowe i najtrudniejsze mecze czekają nas na koniec listy, ale o nich jeszcze pisać nie zamierzam, gdyż nikt nie wie jaka będzie wtedy dostępność zawodników. Na dziś pozostaje nam się cieszyć z tego co już zdążyliśmy tej jesieni zbudować.