
Wdzięczność, przywiązanie do klubu, ambicja, rozsądek. To tylko kilka wartości, które w nowoczesnym futbolu są coraz częściej pomijane przez piłkarzy. Kiedyś kopiąc przy blokach każdy chciał być jak Ronaldo, Henry, Zidane, Beckham, Owen czy Ronaldinho. Wielkie stadiony, prestiżowe rozgrywki, blask fleszy. To były bardzo odległe marzenia, ale też przejaw fantazji, która towarzyszyła przy klasycznym kopaniu na garażach i trzepakach. Tuż obok mamy działaczy, dyrektorów patrzących z podziwem na Monchiego, Florentino Pereza, Ralpha Rangnicka. Oni też mają swoje marzenia o budowaniu struktur, zarządzaniu kadrą, ale bardzo często te marzenia trzeba schować do kieszeni i zderzyć się z brutalną rzeczywistością.
Wygrywasz mistrzostwo Polski, jesteś na szczycie krajowego futbolu. Dyktujesz warunki? Nie do końca. Łukasz Masłowski pokazał nieraz, że dysponując ograniczonym budżetem jest w stanie sensownie zaplanować transfery do klubu. Odkurzył Hansena, Pululu, przekonał Nene, Diegueza, Sacka. Dał szansę na rozwój Marczukowi i Skrzypczakowi. To wszystko się działo, kiedy Jagiellonia walczyła z brakami w budżecie, trzeba było spinać to wszystko niemalże na trytytki. Dlatego też zdobycie tytułu mistrzowskiego powinno otwierać nowe furtki, możliwości. Rozszerzać potencjał planowania rozwoju klubu, zawodników oraz zbudować zdrową hierarchię w zespole Adriana Siemieńca.
Kompromisy, ale zasłużone i zrozumiałe.
Z odejściem Bartka Wdowika pogodzony był każdy, a nawet myślę, że sami życzyliśmy „Wdowie” znalezienia nowego, atrakcyjnego klubu. Trafił do nas w styczniu 2020 roku i jego rozwój nie był stabilny. Kiedy osiągnął pełnię formy, strzelił mnóstwo cennych bramek i dołożył asysty, dyrektor wiedział, że trzeba kuć żelazo póki gorące. Szczególnie, kiedy do Jagiellonii zgłosił się Sporting Braga. Nie jest to Porto czy Benfica, ale to klub regularnie grający w pucharach, promujący zawodników. Po prostu gwarant gry w Europie co rok, co też zwiększa liczbę szans na grę. Na zastępstwo Wdowika musieliśmy poczekać 3 tygodnie, ale jednocześnie mieliśmy furtkę awaryjną w postaci Jakuba Lewickiego, a sam trener też mógł potestować w trakcie obozu przygotowawczego wariant z Nguiambą.
Planowanie z wyprzedzeniem? Nie tym razem.
Odejście Dominika Marczuka to drugi ze spodziewanych transferów. Po takim sezonie należy wręcz spodziewać się ofert za młodego skrzydłowego. I takie się pojawiły z Lecce. Kwota oscylowała w okolicach 2 milionów euro, ale została odrzucona. Jednocześnie w klubie pojawił się temat Tomasza Wójtowicza z Ruchu Chorzów. Sądzę, że to miał być plan na odejście Dominika w przyszłosci – przychodzi Tomek, powoli wprowadzamy go do gry, odchodzi Marczuk i Tomek staje się naturalnym kandydatem do wyjściowej XI. Dla samego Wójtowicza to super opcja, bo zmieniłby spadkowicza na mistrza, który oprócz ligi ma pewne puchary europejskie. Okazji do gry mnóstwo, a sam Wójtowicz z racji swojej uniwersalności mógłby oprócz skrzydła dać też opcję na boku obrony w razie potrzeby. I tu się pojawia blokada. Ruchu Chorzów? Nie. Tomasza Wójtowicza? Też nie. Agenta! Tak się składa, że zarówno Marczuka jak i Wójtowicza obsługuje BMG Sport, którzy nie widzieli opcji trzymania obu graczy w Białymstoku. Gdzieś między wierszami sugerowano brak porozumienia w kwestii prowizji. Sam Wójtowicz trafił do Lechii Gdańsk, gdzie rywalizacja nie jest łatwiejsza, a styl gry drużyny daleki od obfitującego w bramki futbolu Adriana Siemieńca.
Jeszcze można byłoby to zaakceptować przez pryzmat, iż Marczuk będzie grał regularnie, a jak zajdzie potrzeba to zluzuje go Miki Villar, ale wychodzi na to, że agencja nie odpuściła, bo w programie na Meczyki.pl nagle pojawił się temat rzekomej klauzuli odstępnego, która ma wynosić 1,5 miliona euro plus sugestie, że Marczuk jest absolutnie gotowy i chętny na odejście z Jagiellonii. Problem w tym, że docelowym klubem ma być Real Salt Lake, a przecież odrzucana była oferta około 2 milionów euro z Lecce. To wszystko wyciekło kilka dni przed arcyważnym dla każdego piłkarza rewanżem w kwalifikacjach do Ligi Mistrzów. Wychodzi na to, że jakaś tam Champions League przy średniaku MLS to wręcz ujma dla piłkarza. Byśmy zrozumieli Los Angeles, Miami, Boston czy nawet Chicago, ale Salt Lake City? Ani tam oceanu ani prestiżu ani krajobrazu „American Dream”. Ot jeziora, góry, zimowe Igrzyska, a sam klub w ostatnich latach odpada w 1. rundzie play-offów MLS. Naprawdę rozumielibyśmy taki ruch w czasie, gdy Jagiellonia odpada z Europy, słabo gra w lidze, ale teraz? Po tym wszystkim co przeszliśmy, dotarliśmy do momentu, gdzie gramy z poważną europejską drużyną, a dla utalentowanego zawodnika priorytetem jest odejść w momencie, gdy nie mamy opcji go zastąpić. Nie chodzi o zastępstwo długofalowe, ale jakiekolwiek. O ile Darko Churlinov będzie mógł zagrać w kolejnych rundach, tak teraz na rewanż z Bodo możemy być pozbawieni kluczowego zawodnika, któremu namieszał agent. Jednakże to nie zwalnia go z samodzielnego myślenia i jakiegoś poszanowania cudzej pracy w budowaniu drużyny, tym bardziej że można usłyszeć głosy z grona rodzinnego, iż sugerują skrzydłowemu pozostanie na kolejny rok w Białymstoku celem umocnienia pozycji w Ekstraklasie i powalczenia o transfer do klubu z wizją rozwoju.
I jak polska piłka ma być normalna?
Jak ma być u nas normalnie skoro sami Polacy nie chcą grać w Lidze Mistrzów? Jak mamy realnie zbudować silną kadrę na europejskie rozgrywki jeśli w przeddzień kluczowego meczu gwiazda klubu we współpracy z agentem robią wszystko, aby wymusić odejście? Jak reszta drużyny ma trzymać team spirit, wiarę w uzyskanie historycznego wyniku, skoro jeden z kolegów ma ich starania w nosie? Na ten moment nawet jak Marczuk pozostanie w Jagiellonii nie wyobrażamy sobie, że wybiegnie w Norwegii w podstawowym składzie, bo jak mamy ufać, że w najważniejszym momencie nie odstawi nogi? Przecież agent będzie prężnie działał na rynku, aby szybko spieniężyć karierę swojego podopiecznego niezależnie czy to będzie prestiżowy klub z wizją rozwoju czy Pizdziszewo Małe na końcu świata, które akurat jest w stanie wyłożyć 600 tysięcy euro rocznie pensji. I nie, nie ma tu żadnego usprawiedliwienia dla Dominika. On doskonale wie co robi, co akceptuje, co za kulisami odstawia jego agent. Agent reprezentuje piłkarza jak prawnik. Słowo agenta jest słowem Dominika czy tego chce czy nie.
Piłkarz powinien się rozwijać – nie mamy wątpliwości.
Czy chcemy storpedować jakiekolwiek odejście Dominika? Nie. Chcemy, choć wygląda że jesteśmy niezwykle naiwni, żeby szanował siebie, swoich kolegów, a przede wszystkim trenera, który dał mu szansę, znalazł na niego pomysł. Ten pomysł sprawił, że skrzydłowy Jagi zaliczył fenomenalny sezon, zdobył tytuł młodzieżowca roku i cała Jagiellonia mogła cieszyć się z nagrody jaką oprócz historycznego złota jest możliwość dalszego rozwoju przez grę w Europie. Powiecie – dobra! dajcie spokój, zagra z Bodo, a potem odejdzie. Tylko pojawia się problem, którym jest zamknięcie okna transferowego w USA już w środę, a my gramy we wtorek. Odpadniemy z LM? Odpadniemy z LE? Trudno, zdarza się, ale póki piłka w grze i póki ten projekt wciąż jest na fali wznoszącej zdrowo myślący człowiek powinien mieć odrobinę ambicji, żeby przesuwać tę niewidzialną poprzeczkę coraz wyżej. Mówi o tym trener, mówią o tym włodarze. To jest na dziś filozofia klubu – przesuwać wspólnie bariery. Jak widać nie każdemu na tym zależy. Szczególnie, że nie dzwoni inny klub z szansą gry w LM czy LE, a Real Salt Lake City.
Podsumowując, 2 dni przed rewanżem w Norwegii dostaliśmy kontrolowany wyciek informacji o rzekomej klauzuli, która jest sprzeczna z informacjami o ofertach z Włoch. To zagadka nr 1. Wyszła informacja o tym, że klub z MLS jest gotowy w każdej chwili ją wpłacić, a sam zawodnik ustalił warunki kontraktu. Więc dlaczego jeszcze nie ma informacji o wykupie skoro czas na finalizację transferu się za chwilę kończy? To zagadka nr 2. Dlaczego w ogóle następuje taki wyciek informacji. Jaki w tym interes? Dlaczego nie można było tego rozegrać w normalny sposób, bez afer i jak zawodnik zapatruje się na to, że agent rozlewa mleko kosztem jego wizerunku? To zagadka nr 3.